
Nowy trener kadry seniorów Anders Bratli przyznał, że jest pod wrażeniem postępu jaki w minionych dwóch latach poczynili jego nowi podopieczni. - Chciałbym, żebyśmy w przyszłości dorównywali poziomem żeńskiej części reprezentacji - powiedział 34-letni szkoleniowiec w swoim pierwszym wywiadzie po podpisaniu kontraktu.
Na początek ustalmy jaki jest pana stan wiedzy na temat polskiego biathlonu. Jakie pierwsze skojarzenia przychodzą panu na myśl?
- Jak dotąd nigdy nie byłem w Polsce, nie miałem też bliskiego kontaktu z polską reprezentacją. W trakcie ostatniego roku podczas mojej pracy w Chinach miałem okazję współpracować z Tobiasem Torgersenem, który trenował polskie biathlonistki. O pracy w Polsce wypowiadał się w samych superlatywach. Wiem, że macie silną kadrę kobiet, ale zauważyłem też jaki postęp zrobili w ostatnich dwóch latach panowie. Cieszę się, że będę mógł być częścią tej drużyny.
Jak przebiegały rozmowy dotyczące rozpoczęcia pracy w Polsce?
- Nie będę ukrywał, że dużą rolę odegrał Tobias. To on poinformował mnie, że Polski Związek Biathlonu będzie poszukiwał nowego trenera i dał mi kontakt do federacji. Rozmowy dotyczyły głównie tego co mogę wnieść do zespołu. Wspólnie uznaliśmy, że obie strony będą czerpały korzyści z tej współpracy.
Polscy biathloniści w ciągu ostatnich dwóch lat poczynili jeden z większych postępów w całej stawce. Z 23. pozycji w Pucharze Narodów awansowali na 17. miejsce. Jakie cele stawia sobie pan w pracy z naszą reprezentacją?
- Ten progres, o którym wspomniałeś jest bardzo imponujący. Na razie jeszcze zbyt wcześnie by składać jakieś obietnice. Najpierw muszę bliżej poznać zawodników i ich perspektywę. Zależy mi oczywiście na dalszym rozwoju zawodników oraz jak najlepszym starcie na igrzyskach. Chciałbym, żeby nasz występ w Pekinie nie sprowadzał się tylko do udziału. Patrząc długofalowo zależy mi, żebyśmy dorównywali poziomem żeńskiej części reprezentacji. Taka wewnętrzna rywalizacja pomiędzy oboma grupami może przynieść sporo dobrego. Nie będzie o to łatwo, bo Polki już dziś należą do czołówki. Trzeba jednak sobie stawiać wysokie cele, a potem ciężko pracować by je osiągnąć.
Podpisał pan dwuletni kontrakt – to sporo czasu na naukę języka polskiego. Jest pan gotowy podjąć się tego wyzwania?
- Oczywiście będę się starał nauczyć podstaw języka. Wiem, że jest podobny do czeskiego, z którym się zetknąłem pracując u waszych sąsiadów. Wydawał mi się wówczas bardzo trudnym językiem do opanowania, ale może tym razem pójdzie mi lepiej. Wątpię jednak bym za dwa lata mówił płynnie po polsku. Nie ma też chyba takiej potrzeby.
Pracę trenerską rozpoczynał pan w swoim rodzimym klubie Fossum IF. Z jakimi zawodnikami miał tam pan do czynienia?
- Głównie z młodszymi rocznikami. To były moje początki, w tym czasie wciąż pozostawałem czynnym biathlonistą. Jesteśmy jednym z większych klubów w Norwegii. Aktualnie najbardziej znanymi zawodniczkami są Tiril Eckhoff i Ingrid Tandrevold.
Jakie były pana obowiązki jako asystenta męskiej kadry Czech?
- Pomagałem we wszystkim, ale moim głównym zadaniem było praca nad techniką biegu. Niestety po roku postanowiono dokonać cięć budżetowych i zaproponowano nam mniejsze wynagrodzenia. Nie byłem w stanie tego zaakceptować.
Zarówno przed, jak i po pobycie za naszą południową granicą, pracował pan w Chinach. Jak pan wspomina ten okres?
- Mój pierwszy sezon był bezcennym doświadczeniem. Pracowałem z pierwszą reprezentacją kobiet. Podobnie jak Polacy nie mieliśmy kwalifikacji na igrzyska i przez pół sezonu musieliśmy się bić o dzikie karty. Ostatecznie udało się uzyskać dwa miejsca. To był dobry rok, nasza drużyna nie była liczna, ale nieźle dogadywałem się z zawodniczkami. Niestety mój kontrakt był dość specyficzny, bo zatrudniony byłem przez norweską firmę produkującą smary i gdy umowa pomiędzy nią a chińską federacją wygasła, moja praca dobiegła końca. Pracując w Czechach dostawałem cały czas wiadomości od zawodniczek, które chciały, żebym wrócił. Po roku znów pojawiła się taka możliwość. Od maja do września pracowałem z kadrą kobiet. Gdy w teamie pojawiła się Daria Domraczewa i Ole Einar Bjoerndalen zająłem się zawodnikami rywalizującymi w Pucharach IBU. Po sezonie federacja uznała, że należy ograniczyć szkolenie i skupić się tylko na tych zawodnikach, którzy mają realne szanse na dobry występ na igrzyskach. Tak liczny sztab szkoleniowy przestał być potrzebny. Pracą w Polsce chciałbym pokazać, że podziękowano mi przedwcześnie.
Oprócz Bjoerndalena, Domraczewej czy doskonale znanego w Polsce Torgersena miał pan okazję pracować z Jean Pierrem Amatem – bodaj najwybitniejszym trenerem strzelania w naszej dyscyplinie, który współtworzył potęgę francuskiego biathlonu. Udało się podejrzeć jego warsztat?
- Na większości zgrupowań mieszkaliśmy razem w pokoju, więc naturalnie miałem okazję obserwować go w pracy. Sporo się dowiedziałem o jego podejściu do treningu strzeleckiego. Będę chciał tę wiedzę zastosować w pracy z polskimi biathlonistami. Wiem już, że strzelają bardzo szybko, postaram się poprawić również ich skuteczność.
W przeszłości był pan nieźle zapowiadającym się biathlonistą – wielokrotnym mistrzem świata juniorów młodszych. Co się stało, że nigdy nie zaistniał pan na poziomie seniorskim?
- Zadecydowało o tym wiele czynników, ale przede wszystkim problemy ze zdrowiem. Przez wiele lat zmagałem się z kontuzjami i chorobami, które na dłuższy czas wykluczały mnie z treningu. Starałem się wrócić na najwyższy poziom, ale za każdym razem, gdy byłem już blisko, znów spotykało mnie jakieś nieszczęście. Dodatkowo poziom reprezentacji Norwegii był w tym czasie kosmiczny. To był bardzo frustrujący okres. Ostatecznie zakończyłem starty dopiero w 2016 roku. Lata walki o powrót do kadry dały mi doświadczenie, które teraz staram się wykorzystywać w pracy trenerskiej. Moja przeszłość pozwala mi lepiej zrozumieć potrzeby zawodników. Dzięki temu wydaje mi się, że jestem w stanie skuteczniej komunikować się z moimi podopiecznymi.
Był pan największą gwiazdą MŚJ w 2005 roku. Cztery złote medale i jeden brązowy. Skupmy się przez chwilę właśnie na tym trzecim miejscu w biegu indywidualnym. Pamięta pan kto był wówczas czwarty?
- Nie.
Łukasz Szczurek. Dwa lata później też został mistrzem świata juniorów młodszych i podobnie jak pan nigdy nie powtórzył tych wyników w zawodach seniorskich. Przyjdzie wam teraz współpracować.
- Teraz sobie przypomniałem. Niestety przejście z wieku juniora do seniora nie należy do łatwych. Codziennie przez ostatnich dziesięć lat zastanawiam się co, wyłączając problemy ze zdrowiem, poszło w moim przypadku nie tak. Mam swoje przemyślenia na ten temat. Na pewno dużą rolę odgrywa indywidualizacja treningu. Nie można wrzucać wszystkich do tego samego worka. Zadaniem trenera jest dopasować obciążenia pod każdego zawodnika. I to w tym zawodzie jest dla mnie najbardziej interesujące. W przypadku Łukasza będę miał dodatkową motywację do tego by mu pomóc, bo jego przypadek jest podobny do mojego.
Tobiasa Torgersena zapamiętaliśmy jako pasjonata futbolu amerykańskiego. Czym pasjonuje się Anders Bratli?
- Też futbolem, ale tym zwyczajnym. Od zawsze kibicuję Liverpoolowi, miałem bilety na mecz z Aston Villą, który niestety w związku z pandemią koronawirusa został odwołany. Bardzo żałuję, bo miał to być mój pierwszy raz na Anfield Road. Mam nadzieję, że będzie jeszcze okazja. Poza oglądaniem meczów lubię też wędrówki górskie. Najbardziej cenię sobie jednak czas spędzony z rodziną, w tym z moją małą córką, która jest żywym srebrem.